Rano zimny prysznic, śniadanko i w drogę. Jakieś pół godzinki dotarliśmy do przystani gdzie wsiedliśmy na łódź. Po około 3 godzinach zatrzymaliśmy się na obiad (kurczak w sosie słodko kwaśnym:-) i ruszyliśmy w stronę granicy z Kambodżą. Po drodze mijaliśmy kolejne domy na łodziach, zaniedbane baraki przy brzegu.
Na granicy poszło nawet szybko. Najpierw punkt wietnamski potem kambodżański. Od razu widać, że Kambodżanie czyli Khmerowie są ciemniejsi i mają mniej skośne oczy, są ładniejsi, przekonaliśmy się później że i przemili i sympatyczni.
Po kolejnych trzech godzinach spanka dotarliśmy do oświetlonego brzegu Phnom Penh gdzie czekał na nas przewodnik. Pojechaliśmy do hotelu i Jurek poszedł jeszcze z ludźmi na spacer. Ja zostałam, zadzwoniłam do mamusi i odpoczywałam, bo mimo, iż nie było jakoś dużo zwiedzania ale jednak ta podróż zmęczyła