Z samego rana Władek, Witek i Adam pojechali wspiąc się na Uluru ale z powodu wiatru wejście było zamkniete.
Z tym Uluru to w ogóle dziwna historia. Jest to święta skała Aborygenów, taki ich ołtarz. Dla wielu wspinających się kończyło się źle. Albo w trakcie wspinaczki zdarzały się omdlenia, zawały i ataki. Albo po powrocie do odmu. Tak samo zabranie kamyków spod skały niektórym przyniosło pecha i odsyłali je. To nie sa legendy. TO fakty, które opisywały gazety a listy tych ludzi można poczytać w Centrum Kultury Aborygeńskiej pod Uluru.
Tak więc Panowie nie weszli. My po sniadanku podjechaliśmy po nasze bagaże i przejechaliśmy pod recepcje gdzie czekaliśmy na grupę. Ruszylismy na objazd Uluru. Pierwsze miejsce postojowe to punkt gdzie się wchodzi na górę. Faktycznie zamknięte. Jednak podczas naszego stania strażniczka otworzyła wejście i trzech "skośnych" pognało. No więc nasi trzej panowie niewiele myśląc postanowili, że też wejdą teraz. Umówiliśmy się że Agnieszka poprowadzi drugie auto w trakcie objazdu góry a potem po nich podjedzie bo akurat tyle to zajmie.
Mój osobisty komentarz: Panowie, to co zrobiliście dla mnie osobiście było głupotą. Lubię was i szanuję. Ale zachowaliście sie jak mali chłopcy. Dobiegało południe, temperatura ponad 30 stopni, żar się leje z niebia, Władek bez nakrycia głowy. Mieliście dużo szcześcia , że żadnego szlag tam nie trafił. Ale każdy ma własną wolę. To tyle mojego.
My pojechaliśmy w objazd góry, ogladalismy miejsca związane z wierzeniami aborygeńskimi. Niektórych nie wolno fotografować . Powiem szczerze, że przestrzegalam tych zasad. Góra naprawdę budzi respekt; szacunek do przeszłości i ludzi. Po objeździe pojechaliśmy do Centrum Kultury Aborygeńskiej i poczekalismy na panów. Następnie przejechalismy do centrum Yulara, małego miasteczka koło bazy turystycznej, gdzie zrobiliśmy drobne zakupy i ruszyliśmy do Alice Springs.
Tak się dobrze jechało, że zrobiliśmy tylko jeden postój - u śpiewającego Dingo - tym razem nie śpiewał, a Teresa nie dała namówić się na koncert.
Wjeżdżając do Alice Springs Jeż zrobił nam niespodziankę i zawiózł do takiego miejsca, gdzie przy zachodzie słońca ze skał schodzą dzikie kangurki wallaby i co odważniejsze dają się karmić. Jedzonko dostaje się w recepcji i powolutku się podchodzi. No naprawdę było to niesamowite. W końcu karmiłam na raz cztery z czego jeden miał w kieszeni maleństwo:-) Zajęte jedzeniem nie zwracały uwagi jak je delikatnie głaskałam. No wrażenia super.
Potem podjechaliśmy do motelu. Spaliśmy w takich fajnych domkach. Grupa pojechała na kolację a ja zostałam. Wrócili szybko bo okazało się , że wolą przygotować sobie coś w pokojach, gdzie było również zaplecze kuchenne.