Wlasciwie 7 na 8 listopada..
Coz tu mozna opowiadac.. 12 h lotu to naprawde mozna jajko zniesc. Mimo spacerow, ksiazek, rozmow, filmow to nie jest normalna sytuacja dla organizmu. Poza tym mialam caly czas wrazenie ze lot uplywa na jedzeniu:-) Co i rusz cos podawali; a to obiad, a to kolacja, a to orzeszki, a to chipsy, lody, napoje, jabłka.
Po przylocie do Singapuru czulam sie jak maly zombie. Zaprowadzilam ludzi do gatu, pozbieralam paszporty i poszlam zalatwiac boardingi, pani jednak to nie wystarczylo bo nie miala w komputerze naszych bagazy, wiec musialam wrocic po numery nadanych bagazy. Zeby bylo jasne, singapurskie lotnisko to nie Okecie hehe, wiec sie troche nachodzilam, wreszcie jak juz wszystko zalatwilam, puscilam ludzi na zakupy, a sama poleglam, nawet nie mialam ochoty latac po sklepach, a nawet zaczelo mi sie troche krecic w glowie ze zmeczenia.
7 godzin lotu do Sydney spalam, nawet nie jadlam, bo tego samolotowego zarcia mialam dosc, wiekszosc sie zachwycala, bo faktycznie wygladalo niezle, ale mojego brzuszka sie oszukac nie da, wiec szybko wyrazil co sadzi na temat tego jedzenia.
Po przylocie rowniez przygody. Najpierw dlugie oczekiwanie na bagaze, baaardzo dlugie. W miedzyczasie jednego pana z naszej grupy wzieli na bok imigration bo im sie paszport nie podobal, ale oczywiscie no worries:-)) i po 15 minutach oddali paszport, porownujac jeszcze z moim, ale i tak nic nie stracilismy bo wciaz czekalismy na bagaze. Oczywiscie dopuszczalam do siebie mysl ze mogli nie zdazyc przeladowac w Ams, ale na mysl ze mam na drugi dzien zalozyc te same ciuchy.. brrr...
Na szczescie bagaze przyszly ostatnim rzutem na tasme:-) doslownie:-) no i potem dluga kolejka do kwarantanny i wreszcie moglismy powitac Australie... noca:-)