Rano jeż wstał tuż przed wschodem słońca i poszedł na plażę porobić zdjęcia. Ja jeszcze trochę pospałam ale jak wrócił to stwierdziłam, że chcę popływać bo to już ostatnia okazja. Poszliśmy na plażę, Jeż sobie usiadł i mnie pilnował ;-) a ja szalałam. Woda była cudowna, fale były dość spore, fajnie się pływało ale jak któryś raz fala się na mnie rzuciła, ze nakryłam się nogami ;-) to uznałam że starczy tego dobrego
Po śniadanku pojechaliśmy na plantację Kingsleya. Zephaniah Kingsley przybył w 1814 roku na Florydę gdzie założył „wzorcową” plantację bawełny, gdzie oczywiście pracowali niewolnicy. Kingsley miał trochę schizofrenię poglądową, bo z jednej strony miał żonę z Senegalu, którą wcześniej kupił jako niewolnicę i wydawał pisma ostrzegające społeczeństwo przed negatywnymi skutkami rasizmu a z drugiej strony wypowiadał się po stronie kontynuowania niewolnictwa.
Na plantacji zobaczyliśmy dom, w którym mieszkał Kingsley z rodziną. Ciekawostką było że ściany były zbudowane w większej cześći z muszli, które dają naturalny chłód, i faktycznie w odwiedzanych pomieszczeniach czuliśmy się jakby była klimatyzacja.
W pewnym oddaleniu od głównego domu znajdowały się małe chatki niewolników.
To było ciekawe doświadczenie zwiedzić taką plantację.
Ruszyliśmy do Savannah, w przerwie zatrzymując się w Subwayu. Przekroczyliśmy granicę stanu Georgia ostatecznie żegnając się z Florydą. Gdy wjechaliśmy do miasta stanęliśmy pod jakimś hotelem, żeby złapać Internet i zadzwonić do mamusi. W trakcie rozmowy zaczęło silnie padać i była mocna burza. Stwierdziliśmy, że ze zwiedzania i tak na razie nic nie będzie i pojechaliśmy do oddalonego kilkanaście mil od miasta, Fortu Pulaski. Fort zbudowano na początku 19 wieku i nadano mu imię jednego z bohaterów wojny o niepodległość Kazimierza Pułaskiego.
Akurat zdążyliśmy na serię wystrzałów z armat. I oczywiście padał deszcz. Tzn jak oglądaliśmy fort wewnątrz to tylko delikatnie kropiło, ale jak obchodziliśmy mury, żeby zobaczyć ślady kul, to już nieźle lało. W dodatku była świeżo skoszona trwa, która przylepiała nam się do butów. Można powiedzieć, że słoma nam z butów wychodziła ;-)
Wróciliśmy do Savannah, którą najpierw objechaliśmy, potem poszliśmy na mały spacer i znowu objechaliśmy. Powiem tak: na łopatki nas jakoś miasto nie położyło, oczywiście jest trochę starych zabudowań ale tak trochę bez ładu i składu. Powjeżdżaliśmy w mniejsze uliczki i tam wychwyciliśmy trochę perełek w architekturze domów.
Wyjechaliśmy w stronę Charleston. Kolację zjedliśmy w Denny’s , gdzie okazało się, ż można zjeść coś w miarę normalnego. Do Charleston dojechaliśmy koło 20.
Spaliśmy w Clarionie. Był to pierwszy hotel gdzie po wejściu do pokoju nie poczuliśmy się jak w lodówce. Wytłumaczenie było proste – zepsuta klimatyzacja. Nie było tak ciepło więc zostaliśmy, ale już po kąpieli wiedzieliśmy że nie damy rady i zmieniliśmy pokój. Jeż poszedł na piwko i przyniósł mi margeritę i tak zakończyliśmy wieczór ;-)