Z Miami pojechaliśmy prosto do krainy forfiterów czyli na bagna Everglades. Tam musieliśmy trochę poczekać gdyż.. uwaga… padało Na szczęście wypadało się i na nasz rejs już wyszło słoneczko. Płynęliśmy taką dziwną łodzią. Nasz przewodnik był bardzo oryginalny, głos miał jakby pił non stop, wyglądał i zachowywał się jak poszukiwacz złota na dzikim zachodzie. Tak naprawdę był bardzo sympatyczny, a przez jego osobowość rejs był zdecydowanie ciekawszy. Pozostałe grupy były prowadzone raczej przez młodych. Odpłynęliśmy od brzegu i od razu zobaczyliśmy parę aligatorów. Były to samice, bo samce odpoczywają w taki upal i szykują się na wieczorny żer. Widzieliśmy też małe aligatorki bo to akurat sezon wylęgania jest. Nasz przewodnik nawoływał: hello!! Gdzie jesteście małe zjadacze palców!!. Oczywiście jeden facet przede mną cały czas wkładał rękę do wody żeby zwilżyć sobie głowę. Ciekawa jestem co by zrobił jakby jego ręka napotkała aligatora.
Więc płynęliśmy sobie spokojnie i wypatrywaliśmy forfiterów gdy nagle nasz przewodnik przygazował silnik i ruszył z kopyta. Płynęliśmy z olbrzymią prędkością co i raz robiąc ostre zwroty, chlapania itp. Normalnie wodne rodeo. Super!! Tylko strasznie głośno – już wiem dlaczego rozdawano zatyczki do uszu. Użyłam ich w powrotnej drodze ;-)
Po dopłynięciu do brzegu poszliśmy na pokaz niebezpiecznych zwierzątek. Był skorpion, ropucha afrykańska, skunks ;-) wielki aligator, któremu ranger wkładał rękę do paszczy (chodzi o to żeby nie dotknąć nic w środku, to aligator nie widzi że ma coś w gębie), był lemur – ale nie mam pojęcia czemu się znalazł w takim towarzystwie. W końcu ranger wyjął małego łanfitera ;-) i można było wziąć go na ręce i zrobić sobie zdjęcie. Nie było chętnych. No oprócz mnie oczywiście. No raz w życiu mieć okazję pogłaskania aligatorka i nie skorzystać?? Eee
Potem jeszcze chwila w gifciarni i pojechaliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się w Ochopee przy najmniejszej poczcie w Stanach Zjednoczonych. Malutki budynek taki wielkości domku z serduszkiem ;-) drzwi się rozsuwało i od razu siedziała pani. Jeż kupił znaczki, porobił zdjęcia a ja wypisywałam kartki. Trwało to jakieś 15 minut i po tych 15 minutach turysta który plątał się w te i we w te podszedł do nas i poprosił czy moglibyśmy odjechać kawałek bo zdjęcie chce zrobić he he. Dobrze, że się odważył na ten krok bo właśnie zaczynało padać. Okazało się, że byli to Niemcy i Jeż chwilę towarzysko z nimi pogadał,
Wysłaliśmy kartki i pojechaliśmy dalej. Im dłużej jechaliśmy tym bardziej stwierdzaliśmy, że chyba jesteśmy głodni. Chcieliśmy zatrzymać się przy Subwayu ale oczywiście żadnego nie widzieliśmy. Wjechaliśmy do Naples. Jeż zatrzymał się przy jakiejś ulicy żeby wprowadzić do nawigacji Subwaya i oboje spojrzeliśmy w lewą stronę. Zaczęliśmy się śmiać bo zobaczyliśmy Subwaya. Najedzeni stwierdziliśmy że trochę objedziemy sobie to miasteczko, które okazało się bardzo ładne, czyściutkie, oczywiście tam gdzie my byliśmy. Podjechaliśmy na plażę, porobiliśmy zdjęcia i ruszyliśmy dalej. Jedno ze zdjęć wysłałam Przemkowi – pilotowi który spędził tu rok na szkoleniu lotniczym spełniając marzenie swojego życia – pozdrowienia Przemek
Dojechaliśmy do Fort Myers, w którym dzisiaj nocowaliśmy. Po zakwaterowaniu w hotelu pojechaliśmy obejrzeć miasteczko oraz dwa domy, z których słynie. To domy Thomasa Edisona i Henry’ego Forda. Panowie kupili tu ziemię i „przywieźli” domy, do których przyjeżdżali wraz z rodzinami zimą. Były to czasy kiedy byli już znani a sami się przyjaźnili.
Objechaliśmy też sympatyczną dzielnicę domków i obserwowaliśmy jak miejscowe zakapiory rozwiązują problem przejęcia władzy na danym terenie. Mówimy oczywiście o kotach
Wracając do hotelu kupiliśmy pączki Donkin Donuts i słodko spędziliśmy wieczór